15 styczeń 2006 r. II Niedziela Zwykła

Drogi wiary.
Moi Drodzy

Do Boga, do wiary, do Kościoła, do tej całej nadprzyrodzonej oczywistości, która otwiera się przed człowiekiem w Chrystusie, prowadzi wiele dróg.
Ewangelia dzisiejsza opisuje jedną tylko z nich.
Jest to jednak droga najczęstsza, najbardziej typowa i najbardziej bliska rozumowi współczesnego poszukiwacza prawdy.
U początku tej drogi stoi człowiek.
W wypadku opisanym przez Ewangelię, jest to  człowiek wielki, święty i wyjątkowy – Jan Chrzciciel.
Przebywa on jeszcze nad Jordanem. Ale już wie, że jego misja kończy się.
Przed paru dniami ochrzcił w świętej rzece Tego, na którego przyjście zarówno on sam, jak i cały jego naród tak długo czekali.
W ubogo odzianym przybyszu rozpoznał zapowiedzianego  przez  proroków  Mesjasza.
Takiej nowiny nie wolno mu zatrzymać dla siebie. Trzeba ją powiedzieć uczniom, trzeba ją roznieść po całej Galilei i Judei, trzeba ją wykrzyczeć całemu światu.
Trzeba przede wszystkim wskazać wreszcie palcem na tego Większego i Ważniejszego, który jest już pośród nas, by nikt nie miał wymówki, że nie widział i nie słyszał.
Dopiero tym gestem, drogowskazem otwierającym ludziom drogę do wiary, może Jan zakończyć swoją misję zwiastuna  i  przewodnika.
Jan zrobi ten gest – Właśnie nad Jordan przychodzi ponownie Jezus: patrzcie, oto Baranek Boży – mówi Jan Chrzciciel do swoich słuchaczy i w tym krótkim zdaniu zamyka wszystko, co chciał przez całe swoje życie powiedzieć ludziom.
Dwom najpojętniejszym uczniom nie trzeba nic więcej. Zostawiają Jana, zostawiają Jordan, zostawiają całe swoje dotychczasowe „dziś” i idą za Jezusem.
Niełatwo z pewnością zdobyć się na taki krok, gdy zapraszają nas do niego wyłącznie ludzie. Iluż to zagubionych i szukających, zdecydowałoby się na przyjęcie wiary, podjęłoby praktyki religijne i zmieniło radykalnie dotychczasowe życie, gdyby zaprosił ich na tę drogę nie człowiek, ale,  powiedzmy, jakiś tajemniczy, specjalnie do nich skierowany głos z zaświatów!
Taki na przykład głos, jaki usłyszał kiedyś chłopiec Samuel w czasie swojego pobytu w świątyni w Szilo. „Samuelu, Samuelu”, wołał wówczas ktoś Wielki i Nieznany do zdziwionego dziecka.
Ale mija życie, a takiego głosu nie słychać.
Zresztą, gdyby nawet Bóg zawołał na kogoś po imieniu, iluż z nas byłoby w stanie rozpoznać, kto z nami mówi  i  do czego zaprasza?
Samuel po trzykroć biegł do starego arcykapłana Helego, by dopiero z jego ust dowiedzieć się, że wołającym jest sam Jahwe.
Bóg więc raczej milczy, za to tym częściej stawia na drodze naszego życia mówiących o Nim głośno ludzi.
To nie nagłe oświecenia, nie tajemnicze głosy czy zjawy; nie druzgocąca łaska, porażająca oczy światłem i zwalająca z nóg, jak w przypadku Szawła pod Damaszkiem, nie te zjawiska są dla większości z nas pierwszym krokiem ku wierze, ku Kościołowi, ku przynależności do Chrystusa.
W zwykłym porządku rzeczy na drogę wiary i drogę miłości zaprasza człowieka człowiek.
Czyjeś w porę wypowiedziane słowo; czyjś pełen znaczenia gest,  przykład czyjegoś życia,  świadectwo dawane wierze przez innego wierzącego, oto co wytrąca nas z bezruchu i każe zrobić pierwszy  krok.
Ludzie apostołujący ludziom. Ludzie nauczyciele, ludzie drogowskazy, ludzie pomocnicy, wzory, modele i przykłady.
Z pewnością wiara każdego z nas ma taką właśnie, bardzo ludzką prehistorię.
Była to może prosta, żarliwa wiara ojca lub matki, budująca pobożność dziadków, chrześcijańska atmosfera rodzinnego domu, kościelna tradycja środowiska, z którego wyszliśmy, odważna wiara kolegi ze szkolnej ławy, mądre, w porę wypowiedziane słowo przyjaciela, autentyzm życia proboszcza lub spowiednika.
Wiarę przekazywali i przekazują nam nadal ludzie, którzy sami tą wiarą żyją, którzy w wierze odnaleźli siebie, a w Chrystusie tego Największego, Najważniejszego i Jedynego.
Im to właśnie, wiedząc czy nie wiedząc o tym i my także zawdzięczamy swoją wiarę.
Czy jednak naprawdę tylko im? Czy pokazanie Jezusa drugiemu i powiedzenie mu  „Oto Baranek Boży. Idź za nim!” załatwia już wszystko?
Otóż nie załatwia.
Umożliwienie czy ułatwienie komuś kontaktu z Chrystusem i Kościołem, przełamanie swoim słowem lub przykładem ideologicznych i psychologicznych barier, zagradzających drugiemu drogę do Boga, choć jest rzeczą niesłychanej wagi i czasem decyduje o doczesnej, a nawet i wiecznej przyszłości drugiego człowieka, nie jest przecież, teologicznie rzecz biorąc, wszczepieniem jej w jego serce.
Nie jest początkiem jego wiary.
Procesem samego uwierzenia rządzą inne prawa. Kościół uczy nas, że wiara rodzi się zawsze z osobistego zaproszenia Boga, skierowanego do konkretnego, tego właśnie, a nie innego człowieka.
W tym sensie teologowie mówią o „łasce wiary”, o „darze wiary”, o „powołaniu do wiary”.
Oznacza to, że w jakimś określonym momencie życia, dostajemy się w orbitę tajemniczych, pozaziemskich impulsów, którymi Bóg wprasza się w umysł i serce człowieka, a wprasza się po to, by jedno i drugie pociągnąć do siebie.
Ale od razu narzuca się pytanie, czy to wkroczenie we wnętrze człowieka z darem wiary uzależnione jest wyłącznie od wolnego wyboru Boga. Bo jeżeli tak, to jeden może tę łaskę otrzymać, a drugi nie. Jakie prawa tu rządzą lub czy w ogóle można w tej materii o jakichś regułach mówić?
Kiedy na widok przechodzącego Jezusa Jan Chrzciciel zawołał: „Oto Baranek Boży”, słyszało jego głos na pewno wielu ludzi. Spośród tych wielu tylko dwóch poszło za Jezusem. Widocznie tylko tych dwóch upatrzył sobie Bóg i tylko tych dwóch przeznaczył na przyszłych uczniów Chrystusa.
Czy to Bóg tak wybiera?
Pewne teksty Pisma świętego zdają się potwierdzać tę tezę.
Na podstawie tych wypowiedzi zbudowano kiedyś  głośną teorię na temat przeznaczenia.
Przerażająca teoria! Według niej decyzja o naszym wezwaniu, a konsekwentnie i o naszym zbawieniu czy postępowaniu zapada arbitralnie i z góry u Boga. Człowiek nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Będzie z nim to, co jest mu przeznaczone.
Objawienie Boże, uczy czegoś innego. Bóg, który jest miłością, kocha jak ojciec wszystkie swoje dzieci. Wszystkie chce zbawić i uszczęśliwić. Wszystkim też daje wystarczające ku temu środki. Szanując jednak wolność człowieka, nie używa nigdy przemocy.
Oferuje, zaprasza, nakłania. Wszystko, co potem nastąpi, uzależnione jest już od odpowiedzi, jaką da człowiek na Bożą propozycję.
Powie „tak” – otrzyma następną łaskę. Zacznie przy jej pomocy róść duchowo i bogacić się.
Jeżeli jednak zaprzepaści i zmarnuje to, co mu ofiarowano, naraża się na niebezpieczeństwo długiego czekania na następne dary.
Łaska wiary należy do pierwszych i najważniejszych darów, z jakimi Bóg staje przed człowiekiem. Stąd i nasza odpowiedź na tę łaskę rodzi daleko idące następstwa. Szczęśliwy ten, kto iskierkę wiary, jaka z dobroci Bożej zaczęła się tlić w jego sercu, umie otoczyć troskliwą opieką i stwarza jej odpowiednie warunki, by mogła rozgorzeć się i swoim ciepłem ogrzać całe jego życie.
Nie czas tu wyliczać szczegółowo, co przyczynia się do ugruntowania i wzrostu wiary w nas.
Wspomnijmy jednak o jednym, fundamentalnym  warunku: jest nim bliski, osobisty kontakt z Chrystusem.
Kto chce  rozwinąć  i  pogłębić swoją wiarę, musi przede wszystkim zadbać  o  to,  by  Ten,  który zapalił w naszym sercu tę iskrę, sam stanął na jej straży i własnym żarem podsycał nieustannie jej płomień.
Dwaj uczniowie Jana Chrzciciela, którzy według opisu dzisiejszej ewangelii, poszli za Jezusem, zaprosili się, prowadzeni jakąś przedziwną intuicją,  nie do Jego szkoły, nie w teorię i literę głoszonej przez Niego nauki, ale do Niego samego, w Jego osobiste, prywatne życie.
„Nauczycielu gdzie mieszkasz? … Chodźcie, a zobaczycie”.
My również musimy wchodzić w teologię wiary główną bramą, przez Tego, który jest bramą.
Zacznijmy nie od studium wielkich tez naukowych, zniechęcających piętrzącymi się w nich tajemnicami i bezradnością wykładających te tezy ludzi. Zacznijmy od Tego, w którego mamy uwierzyć  i  który nas do wiary zaprasza.
Słuchajmy, o czym On mówi, patrzmy, co On robi, spróbujmy być zawsze bardzo blisko Niego.
Nieśmiało i nieudolnie, ale z płonącym sercem i wytrwale idźmy za Nim. Uczmy się Go naśladować.
Zacznijmy sobie przyswajać Jego sposób myślenia, patrzenia na Boga, na świat, na ludzi, wartościowania  rzeczywistości.
Zaufajmy Mu i pozwólmy, by w nas działał, a wkrótce przekonamy się, jakie cuda zdolna jest stworzyć taka wiara.
Już krótkie „pomieszkanie” z Chrystusem sprawiło, że dwaj uczniowie Jana pozostali przy swym nowym Mistrzu na zawsze.
Miną lata, miną dziesiątki lat, a oni pamiętać jeszcze będą tę słoneczną godzinę dziesiątą, naszą czwartą po południu, gdy to, wprowadzeni w dom Jezusa, zamieszkali już na zawsze sercem przy jego Gospodarzu.
A nie tylko zapamiętają. Oni wyjdą z tej godziny spotkania apostołami. Andrzej pobiegnie zaraz po swojego brata Szymona. Powie mu: „znaleźliśmy Mesjasza” i poprowadzi go do Chrystusa
Nawet początkująca dopiero wiara, jeżeli tylko jest wiarą żywą i gorącą, ma usta herolda. Woła. Chce się podzielić także z innymi własnym odkryciem. Chce także innych obdarzyć darem, którym sama jest bogata.
W ten sposób w nadprzyrodzonym organizmie Kościoła trwa już od wieków i trwać będzie zawsze życiodajny rytm powtarzających się w koło zbawczych procesów:  ktoś podprowadza nas ku wierze, wskazuje drogę, zaprasza i zachęca. Potem nagle, nie wiadomo skąd, iskierka wiary w nas. Wolne, osobiste „tak” na wszystko, co Bóg objawia i czego od nas żąda, rosnące bliskością Chrystusa, Jego mocą i naszą współpracą, w życie wiarą.
I już my sami otwieramy usta, stajemy się zwiastunami i apostołami w stosunku do innych.
Zbawczy krąg zamknął się, a zarazem dał początek nowym kręgom.
W niedzielę, której ewangelia tak barwnie ukazała nam drogę dwóch uczniów Jana Chrzciciela do Chrystusa, pomyślmy o sobie.
Pod imiona tamtych pierwszych podstawmy własne imiona. I w wielką przygodę ich życia, która dziś może być i chce być naszą także przygodą, wejdźmy jak oni: spiesznie, stanowczo  i  z gotowym na wszystko sercem.

SZCZĘŚĆ BOŻE.