27 lipiec 2008 r. XVII NIEDZIELA ZWYKŁA

   

„Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi,
że tajemnice królestwa objawiłeś prostaczkom”

Moi Drodzy!

Droga do powszechnej świętości.
Przed dwudziestoma kilku laty ukazała się bardzo ciekawa książka napisana przez zakonnika Ojca Hieronima Morettiego, pt. Prawdziwy wizerunek Świętych, ujawniony w charakterze ich pisma. Autor jest bardzo znanym, słynnym i biegłym grafologiem, tzn. odczytuje z charakteru pisma usposobienie, skłonności, a nieraz i charakter człowieka. Wiadomą bowiem jest rzeczą, że charakter pisma jest pewnym odzwierciedleniem wnętrza ludzkiego. We wstępie do swojej książki tłumaczy on powód napisania jej.
Pewnego dnia jeden z uczonych pracujących w Bibliotece Watykańskiej mgr Clementi dał mu autentyczny list św. Józefa z Kupertynu.
Gdy O. Moretti poddał badaniu charakter tego  pisma, zdumiał się, wyczytał bowiem w nim sporo cech ujemnych, mianowicie iż był to człowiek bardzo skłonny do zemsty; a usposobienie miał bardzo zapalczywe. Gdy te swoje spostrzeżenia przedłożył owemu bibliotekarzowi, ten mu odpowiedział:
„Ojcze, wszystko doskonale się zgadza. Właśnie z tymi wadami, jak nam tu wiadomo, ów święty przez całe życie swoje musiał walczyć”. Dano mu później 50 listów różnych świętych, 30 z nich opublikował w swojej książce i tam jedne po drugich przesuwają się przed naszymi oczyma słabości, złe skłonności tych, którzy dzisiaj są na ołtarzach:
Nie gorszy nas to, przeciwnie – tym bardziej podziwiamy ich cnotę, że będąc z natury usposobionymi czy to do zmysłowości, czy do zarozumiałości, czy do gniewu, przygnębienia, czy pesymizmu, potrafili nie tylko przełamać te swoje skłonności, ale dojść do heroicznego stopnia cnót. Jest to dla nas bardzo cenną wskazówką, że święci nie rodzą się takimi, ale stają się.
Musieli oni mozolić się i walczyć dokładnie z tymi samymi trudnościami, z jakimi nam przychodzi się borykać.
Nie przyszli na teren pięknie umieciony, wyrównany, ale podobnie jak i my musieli codziennie ze sobą się mocować, wciąż czynić rachunki sumienia z tych swoich słabości i upadków się spowiadać, co dzień ponawiać dobre postanowienia. Prawdopodobnie życie całe zeszło im na walce z tymi skłonnościami, które przynieśli na świat i tymi, które w nich dalsze życie wytworzyło.

Waśnie to, że oni nie mieli innej, łatwiejszej drogi, że nie byli ulepieni z innej gliny, ale z tej samej, z której i my, dlatego nie tracimy nadziei, że i nasze borykanie się ze sobą będzie miało jako skutek nie tylko opanowanie tych złych skłonności, ale rzetelne cnoty, może nawet wielkie.
Zaczynamy też rozumieć i drugą rzecz, iż świętość nie polega na tym, aby wciąż chodzić po niedostępnych zwykłemu śmiertelnikowi wyżynach.
W ostatnich dziesiątkach lat wyniósł Kościół na ołtarze dusze bardzo proste, o których właściwie nie ma co pisać w żywotach, do tego stopnia było zwykłe, powiedzielibyśmy nawet, pospolite ich życie, tak podobne do tego, co czynili wszyscy inni. To nas ośmiela, że i nasza droga prosta i zwykła, powszednia i niepozorna może doprowadzić niekoniecznie na ołtarze, ale do autentycznej świętości.
Święta Bertilla Boscardin powiedziała do jednej z sióstr takie słowa:
Nie jest koniecznym do świętości podejmować umartwienia, które mogą zaszkodzić zdrowiu:  wystarczy wybierać zawsze to, co jest mniej przyjemne, praktykować we wszystkim posłuszeństwo i czyniąc wszystko z miłości ku P. Jezusowi
. To jest  droga, która zaprowadziła ją na ołtarze.
I rzeczywiście, nic innego nie czyniła. Nie znaleziono przy niej żadnych włosiennic ani dyscyplin. Nie spostrzeżono, aby kiedykolwiek była w ekstazie.
Praca, którą wykonywała, była najbardziej poślednią, prostą. Wielu było takich, którzy dziwili się, gdy została kanonizowana.
Św. Teresa Małgorzata Redi, która żyła w drugiej połowie XVIII stulecia, podobnie jak i święta Bertilla, niczego właściwie nadzwyczajnego nie dokonała. Miała tylko od dzieciństwa zwyczaj kryć się z tym, co dobrego czyniła. A gdy już była w klasztorze, stale się modliła, by jej Pan Bóg nigdy nie dawał łask nadzwyczajnych.
Tak bardzo się ich bała, bo one mogły ją zdekonspirować w oczach jej towarzyszek i wystawić ją na pochwały ludzkie. Chciała uchodzić za duszę całkiem zwyczajną. Wybrała piękną  i skuteczną drogę świętości.
Widzimy więc, że w myśli Bożej, którą dzisiaj Kościół tak mocno podkreśla, świętość jest najdalsza ad czegoś, co jest nadzwyczajne, co olśniewa oczy ludzkie, co od razu zwraca na siebie uwagę.
Mamy więc dwie zasady, które nas ogromnie ośmielają na naszych drogach świętości. Z jednej strony widzimy, że święci musieli toczyć ciężkie boje z samą ułomną i nie stalą naturą,  z drugiej zaś strony mamy tę pewność, że zdobyli swoją świętość nie przez to, że czynili cuda, że mieli dary nadzwyczajne: objawienia, widzenia,  stygmaty, bilokacje.
Świętość ich wyrosła na prostej drodze, gdzie pełnili pokornie wolę Bożą  i cichutko trwali w posłuszeństwie i w zupełnym wyrzeczeniu się rozgłosu, dla samej tylko miłości Bożej.
Każda modlitwa, najdrobniejsze nawet umartwienie, każdy akt cnoty, zwłaszcza miłości, każda Komunia święta, każda Msza święta, każda spowiedź, nawet każde westchnienie pobożne, wszystko to w jakimś stopniu posuwa nas naprzód, przybliża do tego końca który postawiony nam został jako cel do osiągnięcia:
Bądźcie doskonałymi.

Jeżeli taki jest Boży rozkaz, to widocznie można tę doskonałość uchwycić, dlatego nie będzie z naszej strony zarozumiałością, jeżeli powiemy:
Przy Bożej pomocy będę doskonałym.

Szczęść Boże.