23 listopad 2008 r. Uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata.

   

Moi Drodzy!

Ostania niedziela roku kościelnego, Uroczystość Jezusa Chrystusa  Króla Wszechświata, przypomina wiernym sąd ostateczny.   Przyjdzie dzień, w którym Ktoś powie: koniec! O ile Ewangeliści Marek i Łukasz ukazują tę chwilę w przerażającej scenerii, jakiejś niewyobrażalnej katastrofie kosmicznej, która zakończy dzieje Ziemi, o tyle Mateusz, którego teksty towarzyszyły nam przez cały, kończący się rok, ogranicza swój opis do najbardziej tylko niezbędnych szczegółów zewnętrznych, rozbudowuje natomiast szeroko samą treść tego, co nazywamy sądem ostatecznym. W obrazach zapożyczonych z ceremoniału biblijnych królów – pasterzy, ukazuje on przyjście Syna człowieczego w orszaku niebieskich dworzan, aniołów, dla dokonania wielkiego i ostatecznego podziału ludzkości  na dobrych i złych, co w konsekwencji oznaczać będzie dla pierwszych zbawienie, dla drugich odrzucenie.
Nasze zainteresowanie budzi w ukazanym dramacie przede wszystkim ów tajemniczy „Syn Człowieczy”, który w dzisiejszym tekście Mateusza otrzymuje również tytuł „Króla”. Nie ulega wątpliwości, że pod imieniem tym kryje się Jezus. Ten Jezus, który żyjąc jeszcze widzialnie wśród nas, na ziemi, bardzo często i jakby z upodobaniem nazywał siebie „Synem Człowieczym”, podkreślając przez to realizm własnego człowieczeństwa i wynikające stąd pokrewieństwo z nami.
W wypowiedziach Jezusa, odnotowanych przez ewangelie, jawi się nam ten „Syn człowieczy” w dwóch odrębnych i jakby nie pasujących do siebie wcieleniach.
Jest to więc najprzód Ktoś, bardzo podobny, zarówno stylem życia, jak i swoim trudnym człowieczym losem, do każdego z nas. „Przyszedł, jedząc i pijąc”, siejąc szeroko słowo zbawienia, nie żądając, aby Jemu służono, ale osobiście służąc innym i próbując ocalić to, co zginęło. Zmęczony wędrował gościńcami Palestyny, zazdroszcząc często ptakom gniazd, a lisom nor, sam bowiem „nie miał miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”. Bezbronny i „wydany w ręce grzeszników”, musiał „wiele wycierpieć i być odrzuconym przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie” i ostatecznie „oddać swoje życie na okup za wielu”.
Jakże bardzo chcielibyśmy, by sąd nad światem i sąd nad naszym biednym życiem sprawował ten właśnie, tak bliski nam swoim losem, Syn Człowieczy.
Ale dzisiejsza ewangelia wypełniona jest postacią innego „Syna człowieczego”. Jego obraz rysował Jezus w swoim nauczaniu równolegle z obrazem tamtego pierwszego: pokornego, posłusznego i oddającego swoje życie za człowieka. Sięgnijmy znowu do Ewangelii. Ujrzymy tam Syna człowieczego, o którym kiedyś pisali prorocy, który „zstąpił z nieba”, mając moc czynienia cudów i odpuszczania grzechów, który jest „panem szabatu”, a więc ma prawo modelowania życia religijnego narodu. Choć odejdzie On, zgodnie z tym, co o Nim z woli Boga napisano, biada temu, przez którego wydany zostanie na śmierć. Zabity, zmartwychwstanie i „wstąpi tam, gdzie był”. Stamtąd przyjdzie kiedyś, a przyjdzie niespodziewanie, by rozliczyć swoje sługi. Jakże mocnymi pociągnięciami pędzla malują Ewangeliści postać tego właśnie Syna człowieczego „przychodzącego w swej chwale”, „na obłokach niebieskich, z mocą wielką i majestatem”, w orszaku aniołów, którzy usuną z Jego królestwa każde zło  i zgromadzą przed Nim, jako Sędzią, wszystkich ludzi, „z czterech stron świata, od krańca ziemi aż do szczytu nieba”.
Tego to Syna człowieczego nazywa dzisiejsze święto „Królem”. Ale pamiętać trzeba, że słowo: król, obarczone w naszej świadomości żałosnym balastem historii, w bardzo tylko niedoskonały sposób oddaje tę, przewyższającą wszelkie wyobrażenie, godność, jaka w osobie Jezusa Chrystusa ukazana zostanie światu w dniu ostatecznym. Jawiący się tutaj Król znacznie różni się od obrazu naszych panujących. Jest to „Kyrios” – Pan, wielbiony tym właśnie, wyższym ponad wszystko i Jemu tylko przysługującym, imieniem przez Kościół pierwszych czasów. Apokalipsa powie o Nim: „Król królów i Pan panów”. Ewangelie widzą Go zasiadającego w chwale nieba, „po prawicy Wszechmogącego”. Jest to Król, któremu dana została „wszelka władza na niebie i na ziemi”, który ma „klucze śmierci i Otchłani”, „Alfa i Omega, Początek i Koniec” wszystkiego.
To ten Król zawezwie nas kiedyś przed swój trybunał i rozliczy z życia, ponieważ otrzymał od Ojca „władzę wykonywania sądu”, jako że „Ojciec nie sądzi nikogo, lecz cały sąd przekazał Synowi”.
W Rzymie, w kaplicy Sykstyńskiej, którą obowiązkowo „zaliczają” wszyscy turyści, zobaczyć można, jak scenę sądu ostatecznego wyobrażał sobie genialny Michał Anioł Buonarroti. Obraz wstrząsa realizmem dokonującego się na naszych oczach oddzielenia zbawionych od potępionych.
Mateusz nie fantazjuje. Jego Sędzia ani unosi się gniewem, ani gestykuluje, ani potrzebuje pomocy aniołów lub czartów. Oddziela On dobrych od złych tak po prostu, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce stawia po prawej, kozły po lewej stronie. Potem przystępuje do uzasadnienia wyroku. Trzeba przyznać, że uzasadnienie to szokuje.
Nie pada tu bowiem ani jedno słowo w obronie czci Boga, tak często przecież przez człowieka lekceważonego. Nie pada także żaden zarzut pod adresem świata za krzyż i mękę Chrystusa, za bicze i powrozy, za płaszcz szkarłatny i cierniową koronę z podwórza Piłata. Wielki Sędzia rozlicza ludzkość nie z tego, co zaniedbała względem swojego Stwórcy i nie za to, czego dopuściła się na osobie, przysłanego jej od Boga, Zbawiciela. Rozliczają z postawy wobec drugiego człowieka. A bierze tę rzecz bardzo poważnie, jako osobiście Jemu samemu okazaną przysługę lub wyrządzoną krzywdę. Mówi do sądzonych: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. W zasadzie oświadczenie to nie powinno dziwić. Padało ono w różnych sformułowaniach już i we wcześniejszym nauczaniu Jezusa. Tu podniesione zostaje do rangi naczelnej i zawsze obowiązującej zasady. Szczęśliwy, kto w życiu służył człowiekowi: karmił głodnych i poił spragnionych, przyjmował wędrowców i odziewał nagich, troskał się o chorych lub odwiedzał więźniów. Wyliczenie dokonane u Mateusza jest tylko przykładowe. Trzeba je brać szerzej. Każdy objaw życzliwości, współczucia i przyjaźni, każda rezygnacja z gniewu lub zemsty, każdy przede wszystkim czyn miłości, spełniony względem bliźniego, zasługuje w oczach wielkiego Sędziego na to najbardziej uszczęśliwiające, które człowiek może usłyszeć: „Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata”. To nic, że przy pełnieniu samarytańskich posług względem człowieka nawet nam do głowy nie przyszło, że służymy Jezusowi. Wystarczy, gdy czynem wypełniliśmy przykazanie, które On kiedyś postawił na równi z przykazaniami miłości Boga: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”.
Niestety, pośród sądzonych będą i tacy, którzy na słowa: „Cokolwiek uczyniliście” – zadrżą. Bo oni czynili z człowiekiem rzeczy straszne. Rzeczy takie, na których wspomnienie włosy stają na głowie. Czy mordując, więżąc, grabiąc, wyzyskując, poniżając, zniesławiając, wyciskając łzy z oczu drugiego człowieka, wiedzieli, że dotykają w ten sposób najczulszej struny serca Tego Tajemniczego, który w sposób niepojęty, ale prawdziwy żyje w nas, Głowa ciała ludzkości i „Pierworodny między wielu braćmi”? Powinni wiedzieć. Bo przykazania: „będziesz miłował” nie trzeba wcale ogłaszać ani mozolnie go szukać. Jest ono wyryte w naturze człowieka, jako najbardziej elementarna zasada, jako tendencja, z którą się rodzimy i która spontanicznie kieruje nas ku drugim. Źle z sercem, które o tym nie wie! Źle z sercem, które zabiło w sobie to praludzkie i zamiast rytmem miłości, bije egoizmem lub nienawiścią. „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci” – usłyszą tacy kiedyś z ust Sądzącego świat. Znieważając człowieka, dotknęliście Mnie, Syna człowieczego. A minął już czas, gdy błąd da się jeszcze naprawić.
Byłoby źle, gdyby Jezusowe „precz”, ze sceny ostatecznego rozrachunku, padło cieniem na Sędziego i zachmurzyło nam niebo rozpięte nad uroczystością Chrystusa Króla. Czy bierzemy za złe organom sprawiedliwości, gdy stając w obronie interesu społeczeństwa, karzą przestępców? Pamiętajmy poza tym, że sąd, malowany pędzlem ziemskich pojęć i działających na wyobraźnię obrazów, nie będzie potrzebował tej zewnętrznej scenerii, w jaką ubrały go ewangelie. Po prostu nadejdzie kiedyś rozstrzygający moment, w którym rozminą się na zawsze ludzie, co umieli być ludzcy, z ludźmi, dla których drugi człowiek był zerem. Bóg-Miłość przygarnie kochających i zanurzy ich w szczęście, jakim jest On sam. Król nieba zaprosi do swojego królestwa tych, których wielu ziemskich królików najchętniej zamknęłoby w stajni. Jezus, który przeszedł kiedyś sam przez wszystkie człowiecze nędze i upokorzenia, ze śmiercią włącznie, upomni się władczo o prawa tych, których los nikogo nie obchodził. Jest przecież Synem człowieczym, w równej mierze tym z nizin i mroku, co i z chwały nieba.
Równocześnie nienawiść zabierze swoje ofiary w rzeczywistość bez miłości. To będzie piekło.
Obchodzona dzisiaj uroczystość Chrystusa Króla, choć zapraszają nas w niej na sąd ostateczny, oddycha nadzieją. Ten, który nas jutro będzie sądził, dziś jeszcze czeka i zaprasza. Niby dobry Pasterz, którego tak wymownie odmalowało pierwsze czytanie mszalne, idzie szukać, co zginęło, podnosić, co słabe, ratować, co kalekie. Nie ma takiej nędzy, nad którą by się nie pochylił, bo i jakże mógłby tego później wymagać od nas? Jako jeden z ludzi, „Syn człowieczy”, staje w obronie praw człowieka z takim oddaniem, jakby tu w grę wchodziła Jego własna osoba. A że jest równocześnie Królem wieków i Panem panujących, to i wybroni. Jeżeli jeszcze nie dziś, jeżeli nie w wymiarach doczesnego, sterującego ku własnej śmierci świata, to przynajmniej wówczas, gdy całe stworzenie poddane zastanie Jego panowaniu i gdy oczyściwszy ziarno od plew, odda Ojcu królestwo, o jakim od wieków śnią wszystkie ludzkie serca:  „królestwo prawdy  i     życia, królestwo świętości i łaski, królestwo sprawiedliwości, miłości i pokoju”. Chcesz kiedyś wejść do tego królestwa? Bądź dla człowieka człowiekiem!

Szczęść Boże.