11 październik 2009 r. XXVIII Niedziela Zwykła

 

Moi Drodzy!
Sprzedaj co masz i przyjdź.
Przyszedł, upadł przed Jezusem na kolana i zapytał: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?  Młody, szlachetny, może trochę egzaltowany. Nauk Jezusa słuchał zapewne już nieraz. Zgubiony w tłumie, słuchał z dużą uwagą słów głoszących królestwo Boże. Aż któregoś dnia zapragnął słowa dla siebie, wyłącznie dla siebie. Jakże dobrze go rozumiemy. Cóż z tego, że Kościół od wieków głosi nam Dobrą Nowinę. Niech tylko gdzieś jakaś szparka w niebie, jakieś objawienie, jakiś człowiek Boży, a już pędzimy na koniec świata w nadziei, że ktoś tam dostrzeże właśnie nas i nam, wyłącznie nam, powie słowo, na które całe życie czekaliśmy. Więc on przyszedł do Jezusa, Ewangelista Marek mówi: przybiegł i zawołał: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”. Czy chodziło mu wyłącznie o zabezpieczenie swojego wiecznego zbawienia? Czy śniło mu się wyłącznie tamto królestwo, po drugiej stronie grobu? Ludziom młodym, jak on, nie spieszno zazwyczaj do śmierci.
Spieszno im natomiast do pełni życia już tu, na tej ziemi, po której stąpają.
Bardzo niewielu tylko rozumie, pod tą pełnią szukanie przyjemności, łącznie z  narkotykami. Większość szuka Piękna, Dobra, Prawdy, Przyjaźni, Miłości,   wszystko pisane dużymi literami. Iluż z nas za tym właśnie wypatrywało w młodości oczy! Iluż szukało tego pełnego smaku życia na drogach i bezdrożach, w uciszeniu i w walce, w spartańskiej wierności zasadom lub w pogardliwym przekreślaniu wszystkich ideałów! Życie! Pełne życie! Spełnione życie! Za jego osiągnięcie gotowiśmy byli wówczas każdą cenę zapłacić.
Swoją odpowiedź zaczyna Jezus od otrzeźwienia zgorączkowanej głowy przybysza. „Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg”.  To, co chcesz znaleźć we Mnie, jest tylko w Bogu. Nie patrz więc na Mnie w oderwaniu od tego Jedynie dobrego, bo tylko Jego znajomość i posiadanie oznacza życie wieczne.   A On już dawno powiedział, którędy się idzie do życia. Skonfrontuj więc swoją postawę z wolą tamtego. „Znasz przykazania”.  Oczywiście, znał je wszystkie. Co więcej, on je wszystkie zachowywał. Nie zabił, nie cudzołożył, nie kradł, nie zeznawał fałszywie, czcił swego ojca i matkę. W tej chwili jest mu zapewne trochę nieswojo, że Mistrz pyta go o sprawy, które dla każdego wierzącego Żyda są same przez się zrozumiałe. Wiadomo, bez zachowania przykazań nie ma co marzyć o drodze do Boga. Tylko że to może mu powiedzieć każdy skryba, każdy uczony w Piśmie. Czy po to biegł do Jezusa, by się dowiedzieć tylko tyle, że dekalog zobowiązuje?
Otóż Jezus nie poprzestanie na „tylko tyle”. Zanim przed zdumionym młodym człowiekiem zarysuje plan wielkiej budowy, którą chce w jego życiu urzeczywistnić, sprawdza po prostu fundament. Uniesie czy nie uniesie?
„Nauczycielu, wszystkiego tego przestrzegałem od mojej młodości”, odpowiada spragniony wysokiego życia człowiek. Fundament jest więc prawidłowo założony. Pełniąc wolę Bożą, zawartą w przykazaniach, kochając Boga i bliźniego, jesteśmy na bezpiecznej drodze, zarówno do życia wiecznego, jak i do wartościowego, sensownego i pożytecznego życia tutaj, w doczesności.
„Wtedy Jezus spojrzał z miłością na niego”. Nie zazdrośćmy mu. W ewangelii Jana znajdziemy to pełne miłości spojrzenie, skierowane i na nas: „Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie”.
Tylko że gdy padnie słowo: miłość, zaczynają się od razu rzeczy wielkie i niebezpieczne. Tych, których Jezus kocha, tych chce mieć dla siebie. „Jednego ci brakuje”,  mówi do tamtego sprzed wieków i do każdego z nas. „Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim… Potem przyjdź i chodź za Mną”. Zapraszające do takiego życia słowo Jezusa nie ma nic z nie zobowiązującego gruchania synogarlicy. Jest jak „miecz obosieczny, przenikający aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca”,   jak nam to przed chwilą przypomniał List do Hebrajczyków.   Naraz rozstrzyga się wszystko. Odpadają pozory, zostaje naga prawda. A ta żąda: zostaw wszystko, co dotychczas nazywałeś swoim. Z rozrzutnością szaleńca odrzuć to od siebie. Wybierz Boga, jako jedyny skarb. I idź tam, dokąd On zawoła.
Któż to zrozumie? Któż przed takim żądaniem nie zadrży? Na szczęście są jeszcze tacy na świecie. Byli. Będą. Nawet zapraszając na krzyż, Jezus nie pozostanie sam. Zawsze znajdzie ludzi, którzy poderwą się i zawołają: „Oto jestem, bo mnie wołałeś”.
Niestety, młody człowiek z dzisiejszej ewangelii nie należy do ich grona. Uczciwy, pobożny, w porządku wobec Boga,   ściągający nawet na siebie pełne miłości spojrzenie Jezusa, nie jest stworzony na orła. W złotej klatce, w której dotychczas pędził życie, jak oswojony ptak, jest mu dobrze. Cóż, że otworzono drzwi klatki? Cóż, że zaproponowano mu ucieczkę? Na moment zawahał się. Potem „spochmurniał… i odszedł smutny, miał bowiem wiele posiadłości”.
Zasmucił się i Jezus. Opuszczało Go serce, które On zdążył już pokochać i któremu osobiście powiedział: „chodź za Mną”. Jakże wysoko dojść mógł ten młody człowiek, gdyby zdecydował się na krok, którego od niego zażądano! Znalibyśmy zapewne dziś jego imię, wśród imion uczniów Chrystusa. Może czcilibyśmy go na ołtarzach? Szukał życia pełnego, wielkiego, wartościowego, takiego, które omal niepostrzeżenie przechodzi w życie wieczne. Był krok od takiego życia. Kazano mu jednak położyć na szalę dwie miłości: Jezusa i złoto. Przeważyło złoto, jak u tylu, tylu innych ludzi na świecie. A przecież za kilkadziesiąt lat bezlitosna śmierć i tak obedrze go ze wszystkiego, co ma. Nagi wróci do ziemi, z której nagi wyszedł.
Co to za wielka łaska, wybrać mądrze. Wybrać to, co naprawdę wielkie i nieprzemijające. Wybrać, jak ten z pierwszego czytania mszalnego, który dla zdobycia mądrości poświęcił nawet najdroższe. Jak wybrał Paweł, który napisze do Filipian: „Dla Niego (Chrystusa) wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci (w greckiej wersji mocniej: za plewy, za gnój), bylebym pozyskał Chrystusa”.
„Jak trudno jest bogatym wejść do królestwa Bożego”, mówi Jezus do uczniów. I raz jeszcze powtarza: „Dzieci, jakże trudno wejść do królestwa Bożego tym, (którzy w dostatkach pokładają ufność)”. Tego pocieszającego wyjaśnienia: „którzy w dostatkach pokładają ufność”, brak u Mateusza i Łukasza. Brak go też w czołowych rękopisach ewangelii Marka. Może dodano je później dla uspokojenia ludzi bogatych, którzy przyjęli chrześcijaństwo? Oddaje ono jednak dobrze myśl Jezusa. Nie samo posiadanie jest grzechem, nie sam pieniądz zagradza drogę do królestwa. Niebezpieczeństwo tkwi w utopieniu serca w dobrach tego świata. A o to utopienie tak łatwo! Dla iluż ludzi dobrobyt staje się pułapką! Omotuje serce tysiącem nici, które wkrótce zamieniają się w powrozy i kajdany. Ci, którym dobrze jest na świecie, nie tęsknią za innym światem. Obładowani tobołami posiadania, nie zaryzykują wysokich dróg. Zajęci liczeniem zysków, przegapią godzinę zbawienia. Najsmutniejsze jest to, że od takiego stanu niesłychanie trudno uciec. Jakiejże wiary potrzeba, by Ewangelię postawić wyżej niż wór z groszem! Jakiej siły charakteru, by rozdać to, co się przez tyle lat zbierało! Toteż mówi stare, afrykańskie przysłowie: „Kto upił się winem, wytrzeźwieje. Ale kto upił się bogactwem, trzeźwym nie będzie nigdy”. A Jezus: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego”. Są to poważne słowa, bo oznaczają absolutną niemożliwość. Tak je też zrozumieli Apostołowie. „Któż więc może się zbawić?”, pytali zatrwożeni jeden drugiego.
Zostańmy chwilę w atmosferze tego zdziwienia i lęku. Może cię, bracie, ani ziębić, ani grzać los młodego człowieka z Ewangelii. Ale tu chodzi o twój los. O to, byś się ty jakoś przecisnął przez tamtą, wąską bramę. Nie posiadamy wiele. To prawda. Nikomu z nas na pewno nie grozi, że jutro dołączy do ścisłej czołówki milionerów. Ale coś przecież posiadamy. Ale do czegoś tam przecież jesteśmy przywiązani. Niekoniecznie musi to być pieniądz. Serce człowieka spętać potrafią różne łańcuchy. Niejednemu drobiazg przesłonić może Boga, jeżeli ten drobiazg w sposób niewłaściwy kocha. I wtedy dzieje się to smutne i straszne. Usłyszawszy Chrystusowe: sprzedaj, rozdaj ubogim i pójdź za mną, zatykamy uszy i uciekamy w gąszcz wykrętów i pseudoracji, rzekomo usprawiedliwiających odmowę. W najlepszym wypadku odchodzimy, jak tamten z Ewangelii, smutni, ze świadomością zaprzepaszczonej szansy.
Na szczęście jest Ktoś, kto nawet objuczone wielbłądy przeprowadza przez ucho igielne. „U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe”, mówi Jezus uczniom i tymi swoimi słowami rozwiera bramę w niedzielę. Bądźmy Mu za to wdzięczni. Ale w dobrze rozumianym własnym interesie przemyślmy sobie dobrze dzisiejszą ewangelię. Niech to zrobią wszyscy, ale przede wszystkim ci, sprawiedliwi, którzy 10 przykazań zachowywali od swojej młodości. Tym radzę: w swój bilet do nieba wpiszcie jeszcze tę jedną uwagę. Gdy Bóg zażąda więcej, trzeba Mu to więcej dać. Gdy zażąda wszystkiego, trzeba dać wszystko. Warto – opłaci się.
A On jest bardzo wymagający.  

Szczęść Boże.