8 listopad 2009 r. 32 Niedziela Zwykła

 

Moi Drodzy!
Fałszywi i prawdziwi czciciele.
Nareszcie będzie coś na kler i hierarchię, pomyślą złośliwi, słysząc mocne słowa Jezusa, rzucane w dzisiejszej ewangelii na  uczonych  żydowskich.  A będzie! Dlaczegóż by nie?
Kto jak kto, ale my, duchowni, pierwsi powinniśmy dogłębnie przemyśleć zarzuty sprzed dwóch tysięcy lat, postawione   uczonym żydowskim, ponieważ grzech i  pycha są długowieczne i zarażają nawet po upływie setek lat, a wysokie i eksponowane stanowiska z natury swojej rodzą niebezpieczeństwo.
Od pradawnych czasów religia bywała wykorzystywana do bardzo niereligijnych celów, a ludzie, uczący innych o Bogu, sami nieraz tym Bogiem zbyt mało się przejmowali. Taki już niestety jest człowiek. Im bliżej podchodzi do światła, tym bardziej narażony bywa na utratę wzroku.
Niebezpieczeństwo zatonięcia w pozorach dobra na kościelnych stanowiskach jest duże, ponieważ z wielu względów duchowni rzadko słyszą  pomruk niezadowolenia wiernych. Słyszą raczej pochwały. Widzą przed sobą w kościele zasłuchanych i skupionych wiernych.
Żydowscy uczeni w Piśmie, dziś nazwalibyśmy ich teologami, cieszyli się wśród pospolitego ludu ogromnym szacunkiem. Znali przecież Torę, święte księgi ustaw, za którymi stał swoją powagą Bóg – Prawodawca. Toteż każde ich słowo było wyrokiem, ukazywało bowiem wolę Jahwe. Cóż łatwiejszego, jak zacząć żyć na kredyt tamtego, ogromnego kapitału? Rozstrzygać, wyrokować, wykreślać drogę, wiązać brzemiona ciężkie i nie do uniesienia i kłaść je na barki uczniów, nie bardzo nawet troszcząc się o to, czy Twórca Prawa podpisałby się pod tymi rozstrzygnięciami.
Na religii można się również wzbogacić. I to jak jeszcze! Pomanipulowawszy odrobinę ofiarnością wiernych, szybko porasta się w doczesne posiadanie. ,,Objadają domy wdów i dla pozoru odprawiają długie modlitwy”, mówi Chrystus   o tych, którzy zamiast być nauczycielami prawdziwej pobożności, wykorzystują bogobojność innych dla własnej korzyści.
W czasach i w krajach, w których religia otaczana jest szacunkiem i obwarowana prawami państwowymi, zapewnia honorowe miejsca nie tylko w kościele, ale i na różnego rodzaju świeckich zebraniach. Początkowo jest to dla duchownego krępujące. Ale szybko oswaja się on z okazywanym mu szacunkiem. Iluż uwierzyło, że jest z innej gliny i zdobyło wszelką cnotę!
Jezus ostrzega swoich słuchaczy przed uczonymi w Piśmie. Widocznie są oni nie tylko śmieszni, ale i niebezpieczni.
Niebezpieczni wskutek swoich powiązań z władzą, niebezpieczni wskutek możliwości wpływania na prawodawstwo, sądownictwo, opinię publiczną i zwyczaj. Niebezpieczni poprzez zły przykład, jaki dają wierzącym, a jeszcze bardziej tym, którzy patrząc na ich postępowanie, usprawiedliwić usiłują własny ateizm.
„Z waszej to bowiem przyczyny… poganie bluźnią imieniu Boga”,  czytamy w Liście do Rzymian.
Jak widać, ewangelia przynagla do rachunku sumienia dla duchownych wszystkich wyznań i wszystkich szczebli.
Ale czy tylko? Czy to, co u sługi Bożego jest wadą i grzechem, u świeckiego będzie cnotą? Bo przecież wszystkie, bez wyjątku, potępione przez ewangelię wady ,,uczonych”, częściej jeszcze   odnaleźć można u świeckich. Nacieszywszy się więc stawianiem pod pręgież „uczonych w Piśmie”, spójrzmy z kolei na siebie i uświadommy sobie, że i z nami nie jest za dobrze.
Wadami żydowskich  uczonych była obnoszona na pokaz zewnętrzność, którą przesłaniało się własną pustkę, była obłuda, nadużywająca religii do bardzo niskich celów, było gonienie za uznaniem, zaszczytami i pierwszymi miejscami. A komuż to w świecie, jak nie nam, Polakom, zarzuca się religijność na wynos, pobożność wyżywającą się w gestach zewnętrznych, za którymi nie stoi nic, katolicyzm godzony z pijaństwem, rozwodami,  mordowaniem dzieci nie narodzonych, patologiczną wprost kłótliwością, zawiścią, trwającymi przez całe lata nienawiściami, nie szanowaniem cudzej własności i wielu, wielu jeszcze  innych niegodziwości?
A któż to sprytniej i bardziej ochoczo od nas pcha się w górę, na uhonorowane, dobrze płatne posady, depcząc przy tym bez pardonu ludziom po nogach, a nawet po głowie? Powiecie: inni nie są od nas lepsi! Macie rację! Jestem tego samego zdania! I dlatego wszyscy, mniejsza o to, czy nosimy sutannę, czy świeckie ubranie, mniejsza o to, z jakiego środowiska, klasy społecznej czy narodu się wywodzimy, wszyscy bez wyjątku robić winniśmy od czasu do czasu poważny rachunek sumienia i pytać, czy też nasze chrześcijaństwo ma jeszcze coś wspólnego z Chrystusem. Bez tego rodzaju samokontroli wylądować można,  omal nieświadomie, na postawach z gruntu obcych ewangelii, potępionych przez Jezusa i dla nas samych ubliżających i szkodliwych. Cóż bowiem szkodliwszego jak przestać być uczciwym wobec Boga, wobec drugiego człowieka i wobec siebie samego?
Smutnemu obrazowi ludzi, którzy czczą Boga tylko wargami, a nie sercem, którzy nawet z praktyk religijnych wyssać próbują maksimum materialnej korzyści i którzy dla siebie samego zawłaszczają cześć należną tylko Najwyższemu, przeciwstawia dzisiejsza ewangelia innego człowieka. Człowiek ten znajduje uznanie w oczach Jezusa i otrzymuje Jego pochwałę.
Opowieść o ubogiej wdowie, wrzucającej do kościelnej skarbony swoje ostatnie dwa grosze, nie jest bynajmniej w sposób sztuczny doczepiona do pierwszej części opowieści Marka. Ona należy do niej organicznie, jako pewnego rodzaju pociecha, że świat nie składa się z samych obłudników, chciwców i poszukiwaczy wysokich stołków oraz pierwszych miejsc na ucztach. Są jeszcze wśród nas ludzie prości, skromni, z gruntu uczciwi, bezinteresowni, usuwający się w cień, bezgranicznie ufający Bogu i wprost nie do pojęcia wielkoduszni i ofiarni. Świat może ich nie dostrzega, ale Bóg zna swoich. I na nich właśnie buduje.
Jezus siedzi z uczniami na dziedzińcu świątyni jerozolimskiej i obserwuje, jak przychodzący wrzucają do skarbony swój dar. Bogaci dają wiele. Z daleka słychać brzęk monet, sypanych upierścienioną ręką w otwór miedzianej skarbony. Po jakimś czasie przychodzi pewna uboga wdowa. Pokornie przepuściła przed sobą innych. To, co ona sama niesie, nie warte jest, by się pchać na pierwsze miejsce. W dłoni trzyma dwa małe pieniążki. To wszystko, co chce i co może dać. Prawie nie słychać, jak ten ubożuchny dar wślizguje się wstydliwie w otwór skarbony. A Jezus mówi do uczniów: „Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie”. Tekst grecki formułuje to jeszcze wymowniej: oddała ,,kolon ton bion”,   całe swoje życie, a więc jakby siebie samą.
Podobnie wielkodusznym gestem, nie biorącym pod uwagę tego, co będzie jutro, inna wdowa, ta z Sarepty, w Sydonie, odstąpiła kiedyś prorokowi Eliaszowi swój ostatni kęs chleba i pozostałą jeszcze w dzbanie resztkę oliwy. Jakże wielkim duchowo trzeba być, jak mocno ugruntowanym w Bogu, by pozwalać sobie na taką lekkomyślność. Wdowa z Jerozolimy ofiaruje także wszystko, co ma. Robi to przy tym w sposób tak skromny i naturalny, że omal boimy się, czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę z wielkości swojej ofiary. Na szczęście ta kobieta nie rozumuje, nie przemyśliwa chytrze: co za to i kiedy? Nie kombinuje. Daje. Ona cała jest darem. Dla Boga zrobiłaby wszystko, wszystko Mu dała, wszystkiego się wyrzekła. Na takich dawców Jezus czeka. Taką pobożnością się cieszy. Taką postawę pochwala.
Ewangelią dzisiejszą kończy Marek opis publicznej działalności Chrystusa. Jeszcze tylko jeden rozdział, poświęcony przyszłości Jerozolimy i przyszłości świata, i zacznie się historia Męki. Jest to więc jakby podsumowanie całego nauczania: Dwie kategorie ludzi. Dwie postawy. Dwa człowiecze losy.
Pierwsi to ci, co myślą tylko o sobie, słuchają tylko siebie, którzy nawet z religii próbują zrobić narzędzie wyniesienia i zysku. Ich hasłem i jedynym marzeniem: ,,Dobrze, dobrze być cesarzem”. Ich jedyną troską: wejść na stołek i nie dać się z niego zwalić. Spróbujcie to zrobić, a popłynie krew, jak już nieraz w historii. To oni, w odruchu zemsty, przelali przecież kiedyś krew samego Syna Bożego.
I ci drudzy: ubodzy duchem, do których już dziś należy królestwo niebieskie. Wolni jak ptaki, beztroscy jak lilie polne, które sam Bóg przyodziewa w strój piękniejszy od Salomonowego. Otwarci na prawdę. Zatroskani jedynie o czystość własnego serca, o prawą wolę, o niekłamaną miłość. Zajęci pracą i pełnieniem dobra. Dostrzegający najpierw drugich, a potem dopiero siebie. Nieświadomi, że miedziak ich zwyczajnego na pozór życia więcej znaczy dla Boga i dla świata niż denar egoistów.
Dobrze jest tak czasem popatrzeć sobie na jednych i drugich. Tak sobie pobożnie podumać. Z tym, że Ewangelia każe także wybierać. Każe stanąć po tej albo po tamtej stronie.
Niech nam Bóg da światło i siłę, by wybrać dobrze!

Szczęść Boże.