20 grudzień 2009 r. IV NIEDZIELA ADWENTU

 

Z pośpiechem w góry.

 Moi Drodzy!
Droga do Betlejem wiedzie zawsze przez Ain Karim, pewne, niewielkie miasteczko w górach, w którym czeka na nas potrzebujący pomocy człowiek. Według mapy wygląda ta sprawa nieco inaczej. Ale tak właśnie było w życiu Maryi i tak być musi w życiu każdego ucznia Chrystusa.
Zdawać by się mogło, że po zwiastowaniu Maryja zamknie się w sobie, by kontemplować tajemnicę, która tak niespodziewanie wtargnęła w Jej życie. Że odgrodzi się od świata, zatonie w modlitwie i świętym odosobnieniu. Byłoby to rzeczą zupełnie naturalną i zrozumiałą. Tak przynajmniej zrobilibyśmy na Jej miejscu my. Tyle razy przecież mówiono nam, że na przyjście Pana trzeba „czekać”, a więc pozostawać u siebie, odciąć się milczeniem i   modlitwą od zgiełku życia, zająć serce tym Jednym, największym i najważniejszym. Tymczasem Maryja postępuje zupełnie inaczej. Zaledwie została matką Jezusa, zostawia Nazaret i wyrusza w daleką, trzy do czterech dni trwającą,  drogę, w górzyste tereny Judei, do Ain Karim. Skąd taka decyzja i skąd ten pośpiech, o którym wspomina w swojej ewangelii Łukasz. Czyżby Wybranka nieba chciała upewnić się, że to, co powiedział Jej anioł zwiastowania, zasługuje na wiarę? Jasne, że i Ona, jak każdy człowiek, chętnie oparłaby się o jakiś znak, jakiś dowód, ułatwiający sercu przyjęcie wysokich, niebieskich wieści. Taki dowód podsunął Jej zresztą sam Gabriel. Powiedział: „A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną”. Może więc Maryja biegnie teraz upewnić się o prawdzie archanielskiej wieści, a tym samym uwierzyć w tajemnicę własnego wybrania? Tylko że Ona już powiedziała swoje „fiat”. A powiedziała je nie sprawdzając uprzednio niczego. Podpisała czek in blanco, nie żądając żadnych gwarancji. Uwierzyła na słowo, za co pochwali ją wkrótce właśnie Jej krewna, Elżbieta. Nie po to pójdzie więc teraz Maryja „z pośpiechem w góry”, żeby uzyskać potwierdzenie tego, w co nie wątpiła nigdy, co przyjęła prostą, pełną oddania i zawierzenia wiarą.
Chyba wolno nam przypuszczać, że zupełnie inne, znacznie głębsze i bardziej zasadnicze przyczyny skłoniły Maryję do nawiedzenia swojej krewnej w dalekim Ain Karim. W łonie Maryi żyje już Jezus. Ten Jezus, który przyszedł na świat dla człowieka i który cały jest „ku nam”. To On, wcielony Bóg, Bóg obleczony w człowieczeństwo kieruje już od pierwszej chwili swojego bycia z nami kroki własnej Matki ku innemu człowiekowi, ponieważ sam jest ku temu człowiekowi, poprzez swoje wcielenie, w sposób konieczny i nieodwołalny, niczym igła magnesu na północ, ukierunkowany. Maryja idzie z pośpiechem do Elżbiety, bo przynagla ją wewnętrzny mus, któremu niepodobna się oprzeć, a który słodko, ale stanowczo ustawia Ją od samego początku na drodze ku ludziom, drodze, której pozostanie wierna dopóty, dopóki będzie Matką Jezusa, czyli na zawsze.
Ale cóż takiego niesie Maryja swojej, dużo od siebie starszej, krewnej, spiesząc do niej przez góry? Niesie jej najprzód własną radość. Nic zwyczajniejszego, jak wypełnione szczęściem serce otworzyć przed drugim człowiekiem. Robi to każdy z nas. Tyle że radość Maryi jest szczególna, z żadną inną radością nieporównywalna. Jej przedmiotem jest nie sam fakt, że będzie mieć dziecko, choć i to jest dla serca wrażliwej matki źródłem wielkiego szczęścia. Maryja jest szczęśliwa, wiedząc Kim będzie to dziecko. Jeszcze w tej chwili brzmią w Jej uszach słowa anioła:
„Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca”. Tak powiedział niebieski zwiastun i wieścią tą wzniecił w sercu młodej galiejskiej dziewczyny radość, która tam nie zgaśnie już nigdy, ale która też szukać będzie sobie ujścia na zewnątrz, bo jest za wielka, by pomieścić ją zdołało jedno ludzkie serce.
Maryja biegnie do Elżbiety, by jej powiedzieć, że Bóg jest z Nią, że Bóg jest w Niej. a poprzez Nią jest i z nami: z Elżbietą, z Zachariaszem, z nie narodzonym jeszcze Janem, z Jerozolimą, z narodem, z całym światem. Że skończone oczekiwania, przeczucia i zapowiedzi. Ten, który miał przyjść, jest już wśród nas!
Maryja nie wie oczywiście, jak to wszystko swojej krewnej wytłumaczy, jak ją o prawdziwości własnej tajemnicy przekona i jak w ogóle wyrazi słowami to, co się słowami wyrazić nie da. Ale ta troska nie powstrzymuje Jej kroków. Niesie dobrą Nowinę i wie. że musi ją ludziom zanieść. Od momentu zwiastowania Ona samym swoim istnieniem, jako Matka Jezusa, będzie ucieleśnieniem wieści o Bogu dobrym, który tak „umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”.
Tej misji niesienia dobrej i najradośniejszej z nowin pozostanie Maryja wierna przez całe swoje ziemskie życie, a wszechmoc Boga sprawi, że przetrwa w jej służbie aż do skończenia czasów. Zwiastunka Odkupienia. Pierwszy ewangelista i apostoł. Uosobienie rozradowania się człowieka w Bogu, Zbawcy swoim.   A zarazem „przyczyna naszej radości”, jak Ją nazywać będzie Kościół przez wszystkie wieki.
Ale Maryja spieszy do Elżbiety nie tylko, by jej zanieść nowinę i radość. Ona pragnie także tej swojej, podeszłej już w latach krewnej pomóc i zwyczajnie, po ludzku usłużyć. Na dzielenie się samą radością wystarczyłoby trzy dni. Maryja pozostanie u Elżbiety trzy miesiące, zapewne aż do narodzin Jana Chrzciciela, bo tak długo będzie potrzebna. W ten sposób do urodzin własnego Syna przygotuje się, służąc innej, czekającej na rozwiązanie matce. Nie słowami, ale czynem ukaże innym to, co Jezus nazwie kiedyś pierwszym i najważniejszym przykazaniem: w moją miłość ku Bogu wciągnąć bliźniego, którego kochać należy jak siebie samego i któremu służyć trzeba ofiarnie w tym przekonaniu, że przez to samo służy się Chrystusowi.
Kto tak wcześnie nauczył Maryję być chrześcijanką? Kto do tego stopnia uwrażliwił Ją na potrzeby drugiego człowieka? Znowu Ten, który od niedawna mieszka pod Jej sercem, a który nie po to przyszedł na świat, żeby Mu służono, ale by służyć i dać swoje życie na okup za wielu. To Jezus wprowadza swoją Matkę we własną służbę dla człowieka. To On ustawia Ją w roli służebnicy, a ustawia na zawsze. Jeżeli czcimy dzisiaj Maryję jako „Wspomożenie wiernych” i „Nieustającą Pomoc”, to odczytujemy tylko poprawnie w obrazie Jej osobowości to, co wcielenie Syna Bożego tam wyzwoliło i utrwaliło na zawsze, jako rys charakterystyczny i nie do zatarcia.
W ostatnią niedzielę adwentu liturgia ukazuje nam Maryję jako wzór naszego przygotowania na spotkanie z Jezusem, zarówno w czasie świąt Bożego Narodzenia, jak i na spotkanie Go w naszym życiu w ogóle. Do chrześcijańskiego Betlejem idzie się tu zawsze, jak szła kiedyś Ona, przez Ain Karim. Choć geograficznie jest to droga okrężna, teologicznie nie ma i nie będzie krótszej nad nią i bezpieczniejszej: Radośnie dzielić z innymi swoją wiarę. Ukierunkować serce nie na siebie, ale na drugich.
Żyjemy w czasach, w których coraz mniej wyznawców Chrystusa cieszy się tym, że wierzy. Coraz mniej też czuje radosną potrzebę podzielenia się swoją wiarą z innymi. Opustoszały nasze drogi do Ain Karim. Czyżby Bóg przestał już być źródłem radości i pokoju dla ludzkiego serca? Ale w adwentowym mroku słychać wciąż czyjś radosny śpiew, śpiew pątniczki Nawiedzenia: „Rozradował się duch mój w Bogu, Zbawcy moim”. Dołóżmy starań, by i we własnym sercu odgruzować przysypane, być może, ziemią źródło tamtej radości. Dobra, świąteczna spowiedź! Dla grzesznika, a któż z nas nim nie jest, jedyna droga do radości w Panu i radości z Pana, który już jest blisko. A potem ten krok, za Maryją, w kierunku Naszego smutnego brata, zaczadzonego doczesnością i nie widzącego wyjścia z mroku. Iluż ludziom, pomóc można tylko słowem wiary! Iluż uratować można wyłącznie  ewangelią! Ilu uszczęśliwić, tylko Chrystusem! Czy naprawdę chrześcijanin końca XX wieku nie jest już zdolny powiedzieć coś swojemu bliźniemu o Bogu i o religii?
Odpowiesz może: nie jestem za mocny ani w słowie, ani w piśmie. Ale rzecież nie o słowa tu chodzi. Nie o manifesty i deklaracje. Boga niesie się drugiemu sobą i w sobie. Maryja nie wypowiedziała przy powitaniu z Elżbietą nawet jednego zdania. Przyszła tylko do niej z Jezusem i ze zwyczajną, ludzką posługą. Idź i ty, inspirowany wiarą, do swojego brata nie, by go przekonywać, ale by mu usłużyć. Rozglądnij się uważnie wokół siebie. Są tacy, którzy czekają na odrobinę twojego serca i życzliwość. Są inni, których ucieszyłby dar przebaczenia zadawnionych uraz i dąsów. Może ktoś potrzebuje twojej dobrej rady pomocnej ręki, a nawet materialnego wsparcia? To wszystko jest służbą, do której pełnienia jest chrześcijanin zobowiązany, ale której pełnienie może i jemu samemu dać radość. To wszystko jest równocześnie wyznaniem własnej wiary. Wyznaniem, które drugiego nie odstrasza nie zniechęca i nie zamyka, ale przeciwnie: podbija ludzkie serce i otwiera je na Boga. „Oto skoro tylko głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie”.  Tak powiedziała Elżbieta przy spotkaniu z Maryją. Jeśli w zetknięciu z tobą ktoś pomyśli, że Bóg jest dobry, jeżeli ucieszy się, że wreszcie spotkał chrześcijanina, jeżeli drgnie w nim serce i każe mu zamyślić się nad własną wiarą, to wierz mi, idziesz i ty, jak Maryja, drogą przez Ain Karim, do twojego Betlejem! Dobrą drogą!

Szczęść Boże.