28 luty 2010 r. II Niedziela Wielkiego Postu

 

 Moi Drodzy!
Przez Tabor do Jerozolimy.
Idąc z północnej Galilei do Jerozolimy środkiem urodzajnej doliny Jesrael, przechodzi się obok zalesionego stożka malowniczej góry, której kopulasty, z daleka widoczny wierzchołek wznosi się około 600 m ponad równiną. Jest to znana dobrze Izraelitom i nieraz w ich świętych Księgach wspominana góra Tabor.
Według starej, sięgającej czwartego wieku tradycji chrześcijańskiej, na tej to właśnie górze miał miejsce, opisany przez trzech ewangelistów: Mateusza, Marka   i Łukasza, cud przemienienia.
Znamienny jest kontekst tego cudu. Zbliża się właśnie jesienne Święto Namiotów, na które każdy Izraelita stara się iść do Jerozolimy. Jezus pójdzie także, tym razem jednak nie z tłumem Galilejczyków, którzy od jakiegoś czasu uporczywie nalegają na Niego, by w czasie pobytu w stolicy objawił siebie światu.
Pójdzie jakby potajemnie, prywatnie, wyłącznie ze swoimi uczniami. Będzie to Jego ostatnia podróż z Galilei do świętego miasta. Do swojej zielonej ojczyzny nie wróci już nigdy.
Święto Namiotów spędzi w Jerozolimie na ciągłych utarczkach z faryzeuszami, przez kilka następnych miesięcy będzie wędrował jeszcze tu i tam po Judei, pod koniec grudnia wróci do stolicy na obchodzoną uroczyście rocznicę poświęcenia świątyni. Już wówczas wydany zostanie na niego przez arcykapłanów rozkaz aresztowania. Ukryje się jednak na jakiś czas w pustynnych okolicach miasteczka Efraim, by wreszcie, gdy nadejdzie Jego godzina, wrócić okrężną, starą rzymską drogą przez Jerycho do Jerozolimy na święto  
Będzie to już droga na śmierć. Wie o tym. Ale jeszcze zanim to wszystko nastąpi, chce Jezus zrobić coś dla tych, których dał mu Ojciec, którzy tak ufnie mu zawierzyli, a których On teraz wciąga za sobą w najniebezpieczniejszą przygodę. Zaczyna od ostrożnej zapowiedzi własnej męki i śmierci w Jerozolimie. Ale dla uczniów jest to za wysoka próba, jeszcze tego nie rozumieją. Przez ileż pośrednich stopni trzeba przejść, by doróść do mistyki krzyża. Jezus sięgnie więc po inny środek. Ludziom czekającym ciągle na cud i znak nie poskąpi tego znaku i cudu, który do czasu przeznaczony będzie tylko na użytek uczniów.
Zanim zanurzy ich w mękę i przywali krzyżem, Jezus da im coś, czego nie zapomną do końca życia. Ukaże im takie światło, które zwycięża każdą noc. Da im w serce taką pewność i radość, której nie zabiją żadne próby. Objawi im, kim naprawdę jest, by nie przestali wierzyć, gdy już niezadługo zobaczą Go z kajdanami na rękach, odrzuconego przez naród, wyszydzonego, przybitego do krzyża i złożonego do gróbu. Przemieni siebie przed nimi, bo tylko w ten sposób zatrzyma ich przy sobie i powoli przemieni w siebie.
Jest zapewne wieczór, gdy z trzema wybranymi spośród dwunastu: Piotrem, Jakubem i Janem zaczyna Jezus uciążliwą drogę na górę Tabor. Uczniowie nie przeczuwają, ku czemu idą. Jezus często zabierał ich na samotność. Może nawet są trochę niezadowoleni, że tym razem Nauczyciel wybrał tak trudno dostępne miejsce. Na rozległym, płaskim wierzchołku Jezus, swoim zwyczajem, oddala się na kilka kroków od swoich uczniów. Ci zaś kładą się po prostu spać. I wtedy zaczyna się to wielkie i niepojęte, przeznaczone Bożym wyrokiem nie dla Jezusa, ale dla tych trzech śpiących. Przeznaczone dla każdego z nas.
Szczegółowy opis cudu przemienienia przypomniała nam przed chwilą Ewangelia. Nie musimy do niego wracać. Warto natomiast trochę nad nim się zastanowić.
Podobnie jak uczniowie Jezusa, tak i my wszyscy idziemy ku Jerozolimie, ku miastu naszego ostatniego postoju na ziemi. Idziemy ku jakimś tam dniom cierpienia, trudu, goryczy, prób, walk, ofiar, może i prawdziwej męki. Zwykły los człowieka. Idziemy wprawdzie z Jezusem, ale korzystamy z tej obecności akurat tyle, co tych pierwszych dwunastu. Gdy nadchodzi próba, cierpienie, pokusa, kogo z nas utrzymuje na powierzchni rozpętanych odmętów fakt, że przecież jest ochrzczony, że wierzy, że korzysta z sakramentów, że chodzi do kościoła?
Dla tysięcy chrześcijan wokół nas, szczególnie tych, których los nie pieści, każdy krok w cierpienie to równocześnie krok w ciemność, krok w pustkę, krok w gorycz, zniechęcenie, a może i rozpacz. A przecież Jezus jest tuż! Jakżeż potrzebna jest nam góra Tabor!
Ku wieczorowi życia, a już szczególnie ku dniom trwogi i klęski, iść może bezpiecznie tylko ten, kto tamto wspaniałe kiedyś zobaczył. Kto choć na chwilę przeżył bliskość Boga. Kogo przynajmniej raz w życiu poraził blask chwały Chrystusa. Religia, którą wyznajemy, kryje w sobie przedziwne moce, których istnienia nawet nie przeczuwamy. Jest w niej światło i ogień, jest orzeźwiające zanurzenie się w wodzie, z której człowiek wychodzi zdrowy i czysty, jest krzepiąca moc słów i znaków, które dźwigają i dają siłę, by iść, jest czyjaś uszczęśliwiająca obecność, sprawiająca, że blednie wszystko, co się dotychczas czciło i kochało, jest radość, zapał, wytrwałość i ostateczne zwycięstwo. Ale nie wystarczy w to wszystko jedynie wierzyć. Trzeba kiedyś, choćby na krótko, spróbować tym żyć.
A więc na górę Tabor!
Góra przemienienia, choć Ewangeliści nazywają ją ,,wysoka”, nie jest żadnym niebosiężnym wierzchołkiem, opadającym niedostępnymi urwiskami ku dolinom. Nie trzeba być zawodowym wspinaczem, by na nią wyjść. Toteż spróbować powinien tego podejścia każdy uczeń Chrystusa. Ścieżka prowadząca na szczyt to modlitwa, uciszenie się w Bogu, zaduma nad sprawami wieczności, dobra spowiedź oczyszczająca serce, spotkanie z Chrystusem w Eucharystii  i rozmyślanie.
To właśnie w czasie takich chwil Taboru odkrywa chrześcijanin treść i sens wyznawanej przez siebie religii, to właśnie tu rozpoznaje on  Chrystusa.
Jezus zaprasza. Skądże więc te lęki i opory? Świadkowie cudu przemienienia na górze Tabor nie otrzymali w czasie nocnej wizji żadnych cudownych darów, wyróżniających ich od innych ludzi. Otrzymali natomiast pouczenie, którego nie zapomną. Zanurzeni na chwilę w chwałę przemienionego Chrystusa, usłyszeli głos Ojca: „To jest Syn mój miły… Jego słuchajcie”.
Za godzinę, za dwie, w bladym świcie wschodzącego dnia, zejdą z tym „Synem miłym”, którego należy słuchać, w doliny. Będzie to znowu ten sam „ich” Jezus, Jezus codziennego dnia, z którym przemierzyli już tyle dróg. Zwyczajny, nie odróżniający się od innych ludzi, podlegający,  jak oni, smutkowi i zmęczeniu, wędrujący teraz na południe, do Jerozolimy – miasta, które Go zabije.
Ale Piotr, Jakub i Jan już wiedzą. I nie zapomną do końca życia. Idzie z nimi ktoś, nad kim przed chwilą otwarło się niebo. Ktoś, kogo Ojciec nazwał swoim umiłowanym Synem. Ktoś, kogo trzeba zawsze i bez dyskusji słuchać.
Godzina Taboru nie trwa nigdy długo. Nawet dla świętych i mistyków jest to tylko chwila, a cóż dopiero dla nas, grzesznych ludzi. Na szczytach się nie mieszka. Ze szczytów się schodzi. Jednak to zejście nie przekreśla tego, co się tam wysoko dokonało. Godzina Taboru pójdzie więc z nami i trwać będzie w swoich skutkach dopóty, dopóki iść będzie obok nas „Syn umiłowany” i dopóki Jego słowo kierować będzie naszymi krokami.
W wielu sytuacjach życiowych wystarczy samo wspomnienie przeżytego kiedyś Taboru, by człowiek zagrożony cierpieniem lub próbą umiał się wewnętrznie zmobilizować. Czasem wspomnienie takie pozwoli mu się odnaleźć, gdy zbłądził, powstać, gdy upadł. Ale zasadniczym zadaniem łaski otrzymanej na górze przemienienia jest nie tyle interwencja w chwilach trudnych i ratunek w wypadku awarii. Ta góra powinna ustawić prawidłowo całe chrześcijańskie życie. Sprowadzeni z powrotem od bram nieba na ziemię, musimy teraz umieć iść przez tę ziemię wprawdzie tak, jak idą wszyscy inni, ale już nie tacy, jak wszyscy inni.
W towarzyszącym nam Jezusie musimy nauczyć się odkrywać, i to na co dzień,   Boga chwały, choć szedł On będzie obok zwykły, pospolity, nawet w szacie wzgardy, z krzyżem na ramionach.
I wreszcie z promiennej góry przemienienia zabrać nam trzeba na całe dalsze życie nie tylko wizję uwielbionego Chrystusa, ale i ten głos Ojca, do nas przecież, wyłącznie do nas, skierowany:
Jego słuchajcie. I zacząć tego Chrystusa słuchać! Wreszcie zacząć Go słuchać.

Szczęść Boże.

Chcesz Masz życzenie podzielić się informacją, oceną, lub masz chęć coś zkrytykować   kliknij: sbws@sdb.krakow.pl
Jesteśmy wdzięczni za każde słowo. /red./