13 czerwca 2010 r. XI NIEDZIELA ZWYKŁA

 

 

 Moi Drodzy! 

Odwaga stawania w prawdzie.
Dzień Pański, Niedziela, jak wiemy, to nasz drogocenny czas ofiarowany Bogu i sprawom naszego ducha. Przychodzimy do kościoła, aby skonfrontować nasze życie ze Słowem Bożym i by móc w porę skorygować ewentualne odchylenia. Chyba każdy z nas chciałby odkryć plan Boga wobec siebie i realizować we własnym życiu to czego On od nas wymaga, lecz doświadczamy w codzienności, jakie to niezmiernie trudne. Jak czasem zabiegani, zajęci tyloma sprawami, powoli tracimy tę zdolność zatrzymania się na chwilę i postawienia się w prawdzie wobec Boga i nas samych.
Jak często, a widzimy to potem z perspektywy czasu, potrafiliśmy w przeszłości znakomicie przykrywać nasze prawdziwe motywy działania, nasze intencje, płaszczykiem filantropii. I choć w rzeczywistości szukaliśmy tylko własnej korzyści, to chcieliśmy jednak, aby zewnętrznie zachowywało to przynajmniej pozory troski o innych. Znakomicie odsłania nam mechanizm takiego ludzkiego działania dzisiejsze I czytanie. Król Dawid zapragnął żony Uriasza Hetyty, swego dzielnego rycerza. Nakazuje więc potajemnie Joabowi, dowódcy swoich wojsk, aby ten postawił Uriasza tam, gdzie walka będzie najcięższa. Joab posłusznie i dokładnie wypełnił polecenie swego pana. Pozornie wszystko odbyło się zgodnie z panującymi wówczas zasadami: Uriasz zginął, a król Dawid wziął jego żonę do królewskiego pałacu. Dawid nie miał żadnych skrupułów, by skazać na śmierć i stracić jednego ze swoich najdzielniejszych żołnierzy, byle tylko osiągnąć swój cel, posiąść jego żonę. Bóg posyła potem proroka Natana do Dawida i gdy ten opowiada mu przypowieść o bogaczu, który zabrał jedyną owieczkę człowiekowi ubogiemu, choć sam posiadał ich wiele, Dawid wykrzyknął: „taki człowiek winien jest śmierci”. A prorok Natan odpowiada mu: ty jesteś tym człowiekiem. Sądzę, że każdy pamięta przynajmniej jedną sytuację w swoim życiu, kiedy to głośno potępiał innych, wiedząc w głębi duszy, że potępia również w ten sposób siebie samego.
Dawid jednak przyznaje ze skruchą zgrzeszyłem i to go uratowało. Chyba w tym jednym słowie zgrzeszyłem tkwi zasadnicza wielkość człowieka bojącego się Pana. Wyczuła to także jawnogrzesznica, o której słyszeliśmy w dzisiejszej Ewangelii. Chrystus określa ją jako tę, która bardzo umiłowała. Wykonała gesty świadczące o jej wielkiej miłości, zdolnej zasłużyć na odpuszczenie grzechów. Wiedziała, że przed Jezusem nie można grać, trzeba bardzo umiłować, czyli stanąć wobec Niego takim, jakim się jest w rzeczywistości. Ze względu na swoją przeszłość uznała że jedyna rzecz, jaką może uczynić, to umyć własnymi łzami Jego stopy. Ta jej wielka miłość jest z jednej strony przyczyną darowania jej grzechów, a z drugiej strony skutkiem owego przebaczenia. Większe przebaczenie bowiem przyciąga większą miłość.
Jaka jest moja postawa wobec zła, które uczyniłem? Stać mnie na owo zbawcze zgrzeszyłem, czy też staram się za wszelką cenę wyjść z twarzą z całej opresji? Potrafię jeszcze stanąć w prawdzie wobec Boga i siebie samego? Czy wierzę, że bezgraniczna miłość zdolna jest sprowokować bezgraniczne przebaczenie, a pełnia Miłosierdzia Bożego wzbudzić pełnię umiłowania Go?
Wbrew potocznym opiniom, ludzie nie dzielą się na świętych i grzeszników. Wszyscy bowiem  zaliczamy się do tych ostatnich. Linia podziału biegnie gdzieindziej, w świadomości swojej sytuacji, w świadomości grzechu. Otóż jedni są grzesznikami i zdają sobie z tego sprawę, drudzy również są, ale brak im tej świadomości. Powód owej niewiedzy jest różny. Najczęściej jest to pycha, naiwność, oszukiwanie samego siebie, a to wynika z braku wiary.   
Wobec tego kto jest świętym? Święty to ten, kto wie, że jest grzesznikiem. Ale ta wiedza nie wystarczy. To dopiero pierwszy krok. Trzy są bowiem kategorie ludzi, mających świadomość grzechu. Jedni obnoszą się z grzechem, chlubiąc się swym niecnym postępowaniem. Nie wahają się usiąść przy stole naprzeciw Mistrza i szyderczo spoglądać Mu w oczy. Wielkość win jest dla nich świadectwem wielkości życiowej. Uważają, że to ich stawia na świeczniku.
Dwie następne grupy to ci, co wchodzą bocznym wejściem, stają za plecami Nauczyciela i płaczą. Lecz nie jednakowym płaczem. Łzy łzom nie są równe. Jedni płaczą nad sobą. Ich duma została zraniona. Pragnienia zniweczone. Płaczą łzami pychy. Ten płacz do niczego nie prowadzi. Jeśli, to tylko do… duchowego paraliżu. Mówią: nie mogę sobie tego darować, nie wybaczę sobie. I drętwieją. Są tak blisko Celu i do Niego nie dochodzą.
Drudzy płaczą z miłością. Płaczą, widząc ból Osoby przez grzech zranionej. Widzą plamę, którą zmyć można tylko łzami pokuty. To są łzy oczyszczenia, łzy niewiasty, która bardzo umiłowała.
To ostatnie stwierdzenie sugeruje, że łzy są odpowiedzią na miłość. Potrzebny więc jest jeszcze Ten, który miłuje. Znowu bowiem Ewangelia prezentuje dwa sposoby odniesienia do stających z tyłu z płaczem. Jeden to „faryzeusz niezmiernie pyszny i obłudnie sprawiedliwy. Karci chorą za to, że jest chora, a lekarza za to, że ją leczy” (św. Grzegorz Wielki). Taki nikomu nie da szansy. Byle wykroczenie przekreśla w jego oczach człowieka na zawsze i choćby biedak grochem płakał, nic nie jest w stanie zmienić jego sądu.
Drugi „miłosierdziem pociąga wewnętrznie, a łagodnością przyjmuje zewnętrznie”.  Człowieka bowiem wprzód trzeba pociągnąć sercem. Chory swoją intuicją wyczuwa, jak go traktuje lekarz. Tym bardziej chory na duszy.
Wróćmy jednak do łez. A właściwie do płaczących z powodu grzechu.
Niekoniecznie trzeba tu mieć na myśli mających zroszone policzki. Zewnętrzny znak nie jest wystarczającym świadectwem tego, co dzieje się, w sercu. Człowiek potrafi się znakomicie maskować. Aby to dostrzec, trzeba nie lada specjalisty. Na dobrą sprawę bezbłędnie robi to tylko Jezus. Przed Nim zaś nie potrzeba strumieni łez na twarzy. Wystarczą te w sercu. I o te przede wszystkim chodzi. Nie na próżno mówi się w duchowości, że „prawdziwe są takie łzy, które płyną poza wszelką świadomością, kiedy łagodność i majestat Boga przenikają nas zewsząd” (Leloup). Znowu więc dane jest nam dostrzec rolę pierwszorzędną miłosiernego i łagodnego Lekarza. To Jego łagodność i majestat sprawiają, że człowiek płacze. Łzy są Jego darem, Jego lekarstwem, dzięki któremu dokonuje się oczyszczenie serca.
Nawrócona grzesznica nie powiedziała ani jednego słowa. Nikt też nie przemówił w jej obronie i nie prosił za nią. Jeśli, to tylko przeciwko niej. Wystarczyły tylko łzy, by otrzymać przebaczenie i odzyskać zdrowie. Łzy stają się środkiem wyrazu kochającego serca. Wyrażają już nie tylko żal i pokorę. Stają się językiem miłości, ożywczą rosą kochającego serca.
Dlatego Dawid mówi: „Łzy są moim chlebem we dnie i w nocy”.

Szczęść Boże.

Chcesz Masz życzenie podzielić się informacją, oceną, lub masz chęć coś zkrytykować   kliknij: sbws@sdb.krakow.pl
Jesteśmy wdzięczni za każde słowo. /red./