11 lipiec 2010 r. XV NIEDZIELA ZWYKŁA

  

 Moi Drodzy! 

Kto jest moim bliźnim? Odpowiedź wydaje się być bardzo prostą, i dziwimy się, dlaczego uczony w Piśmie, zwrócił się z takim właśnie pytaniem do Jezusa.
Moim bliźnim jest każdy człowiek. Każdy, a więc nie tylko rodak, nie tylko wyznawca religii, którą ja uważam za prawdziwą, i tego kierunku politycznego, za którym ja się opowiadam.
Moi bliźni mają różny kolor skóry, mówią swoim własnym językiem, gromadzą się pod sztandarami różnych barw, czczą lub nie czczą Boga, są sprawiedliwi lub grzeszni, budują na świecie ład, dobro i pokój albo wywołują wojny, krzywdzą innych. Ludzie tworzą jedną wielką rodzinę, której członkowie są w stosunku do siebie bliźnimi.
Pokrewieństwo, jakie nas łączy, nie ogranicza się do samej, wspólnej nam wszystkim, natury ludzkiej. Poza więzami natury istnieją związki o wiele wyższej rangi. Wszyscy jesteśmy dziećmi Bożej miłości. Każdego z nas Bóg kocha i każdym się opiekuje. Za każdego z nas Chrystus umarł. Każdy został zaproszony do życia bez końca w królestwie Ojca.
Uczony w Piśmie z ewangelii mógł tego wszystkiego nie wiedzieć. Od dziecka wmawiano  w niego, że „bliźnim” jest tylko rodak, Izraelita, członek wybranego przez Jahwe narodu. Stąd zapewne jego pytanie, skierowane do Jezusa.
My wiemy, kto jest naszym bliźnim. Wiemy, że jest tych bliźnich tylu, ilu ludzi zamieszkuje ziemię. Wiemy również, że ich sobie nie wybieramy. Oni po prostu są.
A jednak wbrew pięknie zarysowanej i powszechnie przyjętej teorii na temat ludzkiego braterstwa, Jezus nadaje słowu „bliźni” nieco odmienne znaczenie.
W poszkodowanym wędrowcu na drodze z Jerozolimy do Jerycha nie dostrzegł bliźniego ani kapłan, ani lewita, choć należeli do tego samego, co ten nieszczęśliwy, narodu.
Dostrzegł w nim bliźniego przejeżdżąjący obok cudzoziemiec, znienawidzony przez Żydów Samarytanin i okazał  pokrzywdzonemu serce.
Dla chrześcijanina obowiązującą wykładnią słowa „bliźni” musi być wykładnia Jezusa. Znaczy to, że krąg ludzi, których mam prawo nazwać bliźnimi, nie zostaje mi narzucony z zewnątrz ani przez naturę, ani przez historię, ani przez przypadek czy nieuchronny los.
Ten krąg tworzę sobie sam, a wchodzą w niego tylko ci, którym okazuję współczucie, przyjaźń czy miłość i którym, w razie potrzeby, spieszę ofiarnie z pomocą.
Stwierdzenie tego faktu jest brzemienne w konsekwencje. Zmusza mnie ono najpierw do posta wienia sobie następującego pytania: czy w moim życiu, w którym teoretycznie uznaję przecież wszystkich ludzi za braci, wielu jest takich, których ze spokojnym sumieniem nazwać mogę „bliźnimi”? Pytanie ważne, bo odsłaniające moją prawdziwą postawę wobec drugiego człowieka. Liczmy więc uczciwie tych ludzi: Półdzikie szczepy znad Amazonki czy afrykańskiego buszu, Eskimosi z kręgu koła polarnego czy himalajscy Szerpowie nie, ci w ogóle nie wchodzą w rachubę. Cóż mnie do nich.
Wrogowie polityczni i wyznawcy obcych mi ideologii – też nie. Są to ludzie, których nie cierpię i jak mogę zwalczam. Rodacy? Mieszkańcy mojej ojczyzny lub miasta, w którym mieszkam? Z większością ich nie mam nic wspólnego. Sąsiedzi? Krewni? O tyle o ile.
W rezultacie okazuje się, że tych moich bliźnich jest bardzo mało. Może kilkudziesięciu, może paru tylko, a może i nikt. Oznacza to, że przy teoretycznym akceptowaniu zasady, że wszyscy ludzie są moimi braćmi, w praktyce żyję życiem egoisty, szukam wyłącznie siebie, służę tylko sobie i poza sobą nie widzę nikogo.
Oczywiście próbuję tę sytuację przed sobą usprawiedliwić. Kapłan idący drogą z Jerozolimy do Jerycha też znalazł powody, dla których nie pośpieszył poranionemu z pomocą:  „Kto tam wie, co to za człowiek. Na pewno tak za nic, to go nie pobito. Mogę się wplątać w paskudną historię. Zresztą nie mam czasu.
Podobnie rozumował i lewita. Samarytanin miałby jeszcze więcej wymówek niż tamci dwaj. ,,To przecież Żyd”, mój wróg. Ale on dał dojść do głosu sercu. Ewangelia mówi: ,,wzruszył się głęboko”. I w tym odruchu współczującego serca znalazł w obcym człowieku bliźniego.
Zainteresować się losem drugiego, współczuć mu i pomóc, oto gesty, które stwarzają bliźnich. Dopóki się na te gesty nie zdobędziemy, dopóki nie staną się one jakby drugą naszą naturą, dopóty pozostaniemy wyłącznie na płaszczyźnie pięknych teorii, zachwycać się będziemy humanitarnymi hasłami wolności, równości i braterstwa, w praktyce jednak nie zwiążemy swej doli z nikim. Nie zdobędziemy się na to, by któremuś z ludzi powiedzieć: bracie. W czynie oczywiście jak Samarytanin.
Na drodze z Jerozolimy do Jerycha leży dziś nie jeden tylko biedny, poraniony człowiek. Leżą ich tysiące i miliony. Piszą o nich media. Drogą suną lśniące samochody, pełne bogatych, rozbawionych turystów, co wprawdzie obejrzeli już cały świat, ale nigdy jeszcze nie zatrzymali wzroku na nieszczęśliwym z biedy człowieku. Dla biednego nikt nie ma czasu ani zainteresowania. Może tylko Albert Schweitzer, czy Abbe Pierre, matka Teresa z Kalkuty, brat Albert, albo inny szaleniec Boży pochyli się nad losem nędzarzy i tym gestem bezsilnej, a przecież wszechmocnej miłości wstrząśnie na moment śpiącym sumieniem świata. Rzuca się wtedy jakiś grosz, ofiaruje coś, co zbywa.  Dobre i to. Ale dla chrześcijanina, za mało.
„Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”, mówi Chrystus. W służbę drugiemu wejść trzeba i sercem, i czynem. Bo ileż tu jest do zrobienia! W ogromnym wachlarzu postaw i zachowań na korzyść bliźniego, do jakich wzywa nas ewangelia, znajdziemy nie tylko zachętę do spieszenia drugiemu z pomocą i służenia mu. Jezus wzywa swoich uczniów do bezinteresowności, do nie dawania bliźniemu zgorszenia, do nie sądzenia drugich, do przebaczania uraz, do  cierpliwego znoszenia krzywd, do nie gniewania się, a nawet do miłości względem swoich wrogów. I te gesty, w których do głosu dochodzi nie tyle szczodra ręka, co kochające serce, zbliżają nas do drugich i z obcych nam jeszcze wczoraj ludzi czynią bliźnich.
Nie wymawiajmy się przeto, że sytuacja materialna nie pozwala nam na filantropię. Dawać możemy także sercem. Co więcej, od tej jałmużny serca zaczynać się musi każda akcja charytatywna, jeżeli ma ona pozyskać dla nas „bliźniego”. Postawa, jaką zająłem względem drugiego człowieka, zadecyduje kiedyś o tym, czy przyjęty zostanę do królestwa, w którym rządzi Miłość. Nie dlatego, że postawa ta jest w hierarchii wartości czymś najwyższym i absolutnym. Raczej z tego powodu, że stoi ona w służbie wartości najwyższej i absolutnej, jest bowiem probierzem i praktycznym sprawdzianem mojej miłości względem Boga.
Jan apostoł pisze: „Jeśliby ktoś mówił: „miłuję Boga”, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi”. I dalej pisze Jan: „Dzięki temu można rozpoznać dzieci Boga i dzieci diabła: każdy, kto postępuje niesprawiedliwie, nie jest z Boga, jak i ten, kto nie miłuje swego brata. Taka bowiem jest wola Boża, którą objawiono nam od początku, abyśmy się wzajemnie miłowali”.
Jeszcze dziś wyjdźmy na drogę z Jerozolimy do Jerycha.
Tylko na tej drodze pozostawić można poza sobą przerażającą samotność i pustkę życia egoisty.
Tylko na tej drodze znaleźć można dla siebie „bliźniego”.   

Szczęść Boże.

Chcesz Masz życzenie podzielić się informacją, oceną, lub masz chęć coś zkrytykować   kliknij: sbws@sdb.krakow.pl
Jesteśmy wdzięczni za każde słowo. /red./